Morze Martwe trochę kusi. Przemysł kosmetyczny kusi cudownym błotem sprzedawanym w foliowych woreczkach, mnie osobiście kusił fakt, że można położyć się na wodzie i czytać gazetę. No osobliwa rzecz.. Wiadomo, że to właściwie jezioro, że leży poniżej poziomu morza. Warto zobaczyć, chociaż nie w każdym miejscu równie warto. Widziałem je najpierw od strony jordańskiej, a cztery lata później od izraelskiej. I mimo, że akwen ten sam, wrażenia miałem zgoła odmienne.
Jordańskie oblicze
Zawartość soli w wodzie jest na tyle duża, że ciężko zanurzyć się zupełnie na dziko, bez zaplecza w postaci prysznica. Efekt takiego pomysłu będzie mało przyjemny. Trzeba więc znaleźć plażę. Można albo wykupić dostęp do plaży hotelowej, często z pakietem spa, albo skorzystać z plaży publicznej. Też płatnej, ale zdecydowanie tańszej. Hotele nad Morzem Martwym to raczej górna półka cenowa, nawet te po stronie jordańskiej. Na plaży publicznej spotkamy wielu Jordańczyków, w tym kobiety w oględnie mówiąc, konserwatywnych strojach plażowych (nie różniących się od ich codziennego, szczelnie zakrywającego ciało ubioru).
To co jednak cieszy na jordańskim brzegu to przestrzeń. Gdzieniegdzie trafi się hotel z prywatną plażą, ale poza tym jest mamy pustą linię brzegową, a odcinki drogi wzdłuż brzegu pozwalają nacieszyć oko także w czasie jazdy. Poza kąpieliskami nie ma wielu ludzi, można zatrzymać auto na poboczu i wypatrywać w oddali Izraela. Oczywiście napotkamy od czasu do czasu wojskową kontrolę, ale tak już cena odwiedzin tego rejonu świata.
Morze Martwe po Izraelsku
Po stronie izraelskiej niby punkt wyjścia jest lepszy: darmowa publiczna plaża. Ale już zbliżając się do plaży widzimy, że wjeżdżamy do turystycznego getta. Hotel przy hotelu. Prywatne hotelowe plaże zasłonięte dyktą. Każdy skrawek wybrzeża objęty biznesplanem i marżą. Władysławowo w wersji bliskowschodniej. Obawiam się, że mogą mieć nawet lokalną wersję dyskoteki Czarny Koń. Słowem, całość wygląda jak typowy kurort, bo jest nim w istocie. Całokształt sprawił, że nie mieliśmy nawet ochoty na wejście do wody.
Na usprawiedliwienie trzeba nadmienić, że tym razem nie mieliśmy szczęścia. Najpierw okazało się, że malownicza droga nr 90 prowadząca przez Autonomię Palestyńską wzdłuż wybrzeża jest zamknięta. Powodem były trwające od kilku dni ulewne deszcze, co w tym rejonie kończy się źle. Osuwające się ziemia, spadające kamienie, zalewane tereny leżące najniżej. Dziarsko jednak przejechaliśmy z Jerozolimy okrężną trasą i zaczęliśmy zjeżdżać w dół do Morza Martwego. Wtedy rozpoczęła się nawałnica, oberwanie chmury połączone z silnym wiatrem, Ze skalnych ścian spadały kamienie wielkości piłek lekarskich. W takich momentach przydaje się ubezpieczenie samochodu bez wkładu własnego.
Być może to te niesprzyjające okoliczności wpłynęły na nasz odbiór Morza Martwego. Albo Ein Bokek nie był najszczęśliwszym miejscem na jego odkrywanie. Niestety warunki pogodowe nie dały nam tu wielkiego wyboru.
Gdybym jednak wpadł na stare lata na pomysł, żeby zażyć leczniczych kąpieli w Morzu Martwym, ruszę do Jordanii. Chociaż może wtedy kurort rozleje się już na drugą stronę akwenu…
Brawo. Gratulacje dla autora